Connect with us

Lifestyle

50 lat temu Bogusław Linda debiutował jako aktor

Published

on

fot. PAP

Latem 1973 roku ukończono zdjęcia do serialu „Czarne chmury”. Opowieść o przygodach pułkownika Dowgirda zyskała ogromną popularność i w późniejszych latach była wielokrotnie pokazywana w telewizji. Mało kto wie, że obok odtwórców głównych ról – Leonarda Pietraszaka, Ryszarda Pietruskiego, Anny Seniuk i Elżbiety Starosteckiej – wystąpił w tym serialu Bogusław Linda. Miał wówczas zaledwie 21 lat i dopiero studiował w krakowskiej PWST. W serialu ciężko go dostrzec, bo jego postać – halabardnik w Barbakanie – ledwie na chwilę pojawia się na ekranie. Ale to właśnie ten epizod stał się początkiem trwającej już 50 lat kariery aktorskiej Lindy.

W środowisku aktorskim słowo halabardnik źle się kojarzy. Oznacza bowiem niewielką rolę, którą dostają początkują aktorzy, próbujący dopiero przekonać reżyserów do swojego talentu. Pół biedy, jeśli takie epizody dostaje się tuż po szkole teatralnej. Ale bywają przypadki aktorów, za którymi ten halabardnik ciągnie się przez lata – grają mało i zwykle epizodyczne role, które nie pozwalają im pokazać nawet części umiejętności. Bogusław Linda – choć to właśnie od dźwigania halabardy zaczął karierę aktorską – takiego losu uniknął. Przez 50 lat, jakie minęły od jego debiutu na planie „Czarnych chmur”, zagrał ponad sto ról filmowych, z których wiele to prawdziwy popis kunsztu aktorskiego. Niektóre z nich sprawiły, że stał się idolem i największym twardzielem polskiego kina.

 

Aktor, który nie spieszy się do grania

 

Advertisement

Te sto filmów w ciągu pięciu dekad kariery to dużo, zwłaszcza że w ostatnich latach Linda na ekranie pojawia się rzadko. Wystąpił co prawda w filmach „Kobiety mafii”, „Planeta singli 3”, „Czarny mercedes”, trzeciej części kultowej serii „Psy” i w serialu kryminalnym „Odwilż”, ale zagrał w nich role drugoplanowe i raczej mało znaczące w jego dorobku. Być może ta rzadka obecność to wynik tego, że reżyserzy i producenci nie mają pomysłu na obsadzenie Bogusława Lindy. Ale może być też tak, że niektórzy z nich nie mają na to pieniędzy. Nie jest bowiem tajemnicą, że stawki, których żąda Linda, są bardzo wysokie. Dla niektórych wręcz zaporowe. Przeszkodą jest też jego nieprzewidywalność. Ale o tym wiadomo od dawna. Jedni byli tym zachwyceni, bo uważali, że gdy Linda gra, jak chce, to wypada lepiej niż gdyby słuchał wskazówek reżysera. Ale inni się z tego powodu wściekali. Jak Andrzej Żuławski, gdy podczas kręcenia „Szamanki” Linda czytał swoje kwestie z kartek na ścianie, bo nie chciało mu się uczyć ich na pamięć.

Aktor podobno się wtedy nie przejął. Nic nowego. Zawsze gra po swojemu, niespecjalnie trzyma się uwag reżysera, a jeśli dojdzie do wniosku, że ten sobie nie radzi, to rezygnuje. Tak było w przypadku „Tajemnicy Westerplatte”. Na planie tego filmu nabawił się zapalenia płuc, przez co przerwano zdjęcia. Gdy mu potem zaproponowano, żeby dokończył zdjęcia w sześć dni, odmówił i odszedł z filmu.

Nie musi grać, żeby mieć za co żyć. Od prawie dwudziestu lat razem z Maciejem Ślesickim prowadzi Warszawską Szkołę Filmową, w której uczą się przyszli aktorzy, reżyserzy, operatorzy i charakteryzatorzy. Do dziś trójka jej absolwentów zdobyła nominacje do Oscara. Linda, który jest nie tylko współwłaścicielem, ale też jednym z wykładowców, co roku w maju wyjeżdża ze swoimi studentami na obóz konny i szermierczy na Łemkowszczyznę. Choć w czerwcu skończył 71 lat, wciąż imponuje świetną kondycją fizyczną. Od zawsze uprawia sport – jeździ konno, żegluje, przez lata trenował judo i boks. Mówi, że to właśnie boks nauczył go dystansu. „Jak chcę komuś przyp…, to muszę być spokojny, wiedzieć, w którym momencie przyłożyć. I myślę, że to mi potem zostało podczas budowania roli (…) I tak to nawet nazywam: Kiedy przyłożyć” – czytamy w książce „Zły chłopiec” Magdy Umer.

 

Advertisement

Przecież tak się nie gra

 

O aktorstwie Lindy można napisać dużo. Ma niepowtarzalny styl, który jest połączeniem stylu Marlona Brando, Clinta Eastwooda, Roberta de Niro, Jamesa Deana i Zbyszka Cybulskiego w jednym. Niewykonalne? Linda udowodnił wszystkim, to możliwe. Do swojego sposobu grania długo musiał jednak przekonywać reżyserów. Po debiucie w serialu „Czarne chmury” na propozycje ról w filmach czekał do początku lat 80. Grywał listonoszy, studentów, zagubionych inteligentów. Pierwszym ważniejszym filmem w jego była „Gorączka” Agnieszki Holland. Jej nieszablonowość Lindy się podobała. Dlatego, jak wspomina w swojej książce Umer, reżyserka go broniła. Kiedy Linda grał jakąś scenę, operator wyszedł zza kamery i powiedział: „Agnieszka, no, co on, k***a, przecież tak się nie gra?!”. Holland zareagowała spokojnie: „Daj mu tak zagrać. Zobaczymy”. Wyszło świetnie. Po „Gorączce” przyszły wielkie role w wybitnych filmach: „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego, „Kobiecie samotnej” Agnieszki Holland czy „Matce Królów” Janusza Zaorskiego. Każda z tych kreacji Lindy była perełką. Ale wtedy mało kto miał szansę je podziwiać, bo wszystkie te filmy zablokowała cenzura. Był moment, że na półkach było 13 produkcji z jego udziałem. Śmiano się, że jak w czymś gra Linda, to cenzura na pewno tego nie puści.

 

Jak się rodzi twardziel

 

Advertisement

Choć filmy z jego udziałem nie trafiały do kin, Linda zyskiwał renomę. Filmy puszczano na zamkniętych pokazach w Wytwórni na Chełmskiej, więc ludzie z branży wiedzieli, że warto go obsadzić. Znali je też widzowie, bo z czasem zaczęły krążyć po Polsce w pirackich kopiach. Dopiero pod koniec lat 80. zaczęto je pokazywać w kinach. Wtedy Linda doszedł do wniosku, że ma dość kina moralnego niepokoju i już nie będzie przyjmować ról pogubionych wrażliwców. Zapowiedzią zmiany emploi była rola bandyty w „Zabij mnie glino” Jacka Bromskiego z 1987 roku. Ale prawdziwym szokiem były zrealizowane w 1992 roku „Psy” Władysława Pasikowskiego. Historia dwóch ubeków, którzy stają po dwóch stronach barykady do dziś uważana jest za najlepszy film o polskiej rzeczywistości w okresie transformacji. A rola Franza Maurera jedną z najbardziej znanych w dorobku Lindy. Jego przemiana z inteligenta w macho, który sączy przez zęby teksty „Co ty wiesz o zabijaniu?”, „Nie chce mi się z tobą gadać” czy „Bo to zła kobieta była”, nie wzbudziła entuzjazmu krytyków. Ale miliony widzów z miejsca pokochały Lindę – twardziela. Mężczyźni chcieli być tacy jak on, kobiety marzyły, żeby być z takim facetem jak Linda. Jak sam wspomina, natychmiast dorobił się rzeszy fanów. „Na festiwalu w Gdyni ledwo uszliśmy z życiem z autobusu, który przewracały zakochane dziewczyny (…) Był pozorowany zamach bombowy w Lublinie, na jakimś spotkaniu, gdzie podpisywałem tysiąc koszulek, wyprowadzany tylnymi drzwiami przez policję” – wspominał Linda w rozmowie z Magda Umer. Aktor, który słynął z tego, że lubił kobiety, nie był wtedy jednak zainteresowany uganiającymi się za nim fankami. Dla niego wówczas liczyła się był tylko jedna – Lidia Popiel. Dla niej z playboya przeobraził się w czułego, odpowiedzialnego męża. Dla tych, którzy znali jego romansową przeszłość, ta przemiana była jeszcze bardziej zaskakująca.

 

Uwielbiany przez kobiety

 

Zanim Linda spotkał Lidię Popiel, lista jego romansów była długa. Był w wielu związkach, z kobietami znanymi i anonimowymi. Młodziutkimi i sporo starszymi od niego. Kochliwy był od czasów nastoletnich, tylko wtedy nie bardzo radził sobie z dziewczynami. „Jako człowiek wrażliwy od dziecka, przy zakochiwaniu się byłem taki nieśmiały, że traciłem wiele szans na zdobycie tej dziewczyny, o którą mi chodziło. Pierwszy lepszy kumpel wyrywał mi ją, ponieważ był odważniejszy, a ja – jak ten głupi – siedziałem i nic z tego nie miałem. Tak to wyglądało” – zdradził w książce „Zły chłopiec”. Między innymi z powodu kobiet został aktorem. Do szkoły teatralnej poszedł, bo aktorstwo wydawało mu się wtedy najłatwiejszym zawodem świata, a on nie chciał niczego trudnego. Ale był też drugi powód – aktorzy podobają się kobietom. „Ja wtedy tylko dwie rzeczy widziałem w tych swoich durnych gałach: w jednym oku kwiaty, a w drugim kobiety. (…) Kwiaty w celach handlowych. W zamian za seks i uczucia” – wyznał w rozmowie z Magdą Umer. Studentem nie był wybitnym, po pierwszym roku chciano go nawet wyrzucić „za brak talentu”. Za to w sprawach damsko – męskich radził sobie doskonale. Zakochiwał się często, kochał mocno, ale krótko. Miłość kończyła się, gdy na horyzoncie pojawiała się kolejna kobieta.

Advertisement

Jeden z takich romansów zakończył się jednak inaczej. Kiedy Linda miał 27 lat, jego ówczesna partnerka powiedziała mu, że jest w ciąży. Wkrótce aktor został ojcem bliźniaków Michała i Mikołaja. „Matkę dzieci poznałem na jakiś wakacjach nad morzem… I wtedy coś zaiskrzyło… Wiesz… to poszukiwanie przygody, no i miłość… Nigdy się nie ożeniłem, ale załatwiłem jej mieszkanie i pracę tam, gdzie chciała. I dojeżdżałem do dzieci, a potem one zaczęły przyjeżdżać do mnie. I tak już zostało” – powiedział w rozmowie z Umer. Tuż po studiach Linda zamieszkał we Wrocławiu, bo dostał angaż w Teatrze Polskim. Ale już na początku lat 80. przeprowadził się do Warszawy. Do stolicy ściągnął go Maciej Englert, który zaproponował mu pracę w Teatrze Współczesnym. Podobno zachęcił go tym, że w jego zespole są najfajniejsze dziewczyny w Warszawie: Pakulnis, Kotulanka, Pola Raksa… Romans z tą ostatnią nieunikniony. Zaczęło iskrzyć w czasie prób do „Pastorałki” Schillera. 40 -letnia wówczas Raksa, starsza od Lindy o 11 lat, była świeżo po rozwodzie z Andrzejem Kostenko. Po jednej z prób zaproponowała Lindzie, że może u niej przenocować. Ten długo się nie zastanawiał. Wkrótce zamieszkali razem, a o ich romansie plotkowali wszyscy. Kilka miesięcy później związek się rozpadł. Podobno powodem był rozrywkowy tryb życia Lindy i jego skłonność do innych kobiet, do tego doszedł jego konflikt z 14 -letnim synem aktorki.

Po rozstaniu z Raksą aktor niemal natychmiast wdał się w romans z Moniką Jaruzelską. Poznali podczas imprezy w jednym z warszawskich akademików. Kiedy córka generała do niego podeszła, on nie miał pojęcia, kim ona jest. Kiedy się już dowiedział, nie przeszkadzało mu to, by się w niej zakochać, choć nie zgadzał się z działalnością jej ojca. Para się ukrywała, podobno wyjeżdżali potajemnie do posiadłości Jaruzelskich na Mazurach. Miłość trwała rok, powodem rozstania znów była niewierność Lindy. Chociaż ani ona, ani on nigdy oficjalnie nie potwierdzili, że byli parą, to Jaruzelska w swojej książce „Towarzyszka Panienka” ciepło wspomina Lindę. „Co do mojej znajomości z Bogusiem, powiem tylko tyle, że ze wszystkich znanych mi mężczyzn jest najlepszym kompanem do wielogodzinnych leśnych wypraw, nawet w jesienne słoty. I równie wspaniałym kompanem do wieczornych rozmów. Bardzo Bogusia lubię i cenię jako człowieka i aktora”.

Najgłośniejszy był jednak romans Lindy z aktorką Ewą Wencel. Skończył się bowiem skandalem. Aktor przyjaźnił się bowiem z jej mężem Erwinem, który przez 25 lat był jego agentem. Przyjaźń skończyła się, kiedy po jednym z bankietów Linda został na noc w domu Wenclów. Gospodarz odstąpił mu łóżko w swoim gabinecie, a sam położył się salonie. Po latach w jednym z wywiadów opowiedział: „Po jakimś czasie się przebudziłem (…). Delikatnie podszedłem do drzwi, uchyliłem je i wtedy zobaczyłem, jak moja naga żona Ewa Wencel kocha się z Bogusiem nagim w moim łóżku. Uciekł przez taras, ale zostawiając spodnie i pod poduszką swój pistolet. I przez płot uciekł do domu. Małżeństwo moje się przez to rozleciało. Przyjaźń się skończyła”.

 

Advertisement

Wymarzona wielka miłość

 

Wszystko się zmieniło, gdy na jego drodze stanęła Lidia Popiel. Poznali się pod koniec lat 80., na przyjęciu w ambasadzie indyjskiej, jednak dopiero na planie „Krolla”, w którym ona grała drugoplanową postać, zrodziło się między nimi uczucie. „Marzyłem zawsze o wielkiej miłości. I jak spotkałem Lidkę, kobietę mojego życia, to odtąd już ona była najważniejsza” – powiedział po latach Linda. Ona też szybko się w nim zakochała. „Nie interesowałam się nim dlatego, że był moim przedmiotem marzeń. Nie zamotała mi w głowie jego sława. Bogusław ma w sobie ogromny urok, coś tak magnetycznego, że nawet gdyby zamiatał ulice, dużo kobiet by się w nim kochało. A ja uwielbiam, kiedy kobiety interesują się moim facetem” – wyznała w jednym z wywiadów.

Ale ich związek na początku też był bardzo skomplikowany. Ona była wówczas żoną malarza Witolda Popiela. Mąż początkowo nie chciał dać jej rozwodu, ustąpił, kiedy dowiedział się, że jest z Lindą w ciąży. W 1992 roku przyszła na świat ich córka Aleksandra, która dziś ma na koncie udział w kilku produkcjach filmowych, m.in. pojawiła się u boku swojego ojca w filmie „Psy 3. W imię zasad”. U boku Popiel aktor się ustatkował. Są parą od 30 lat, w 2000 roku wzięli ślub kościelny w Gdańsku. Na uroczystości byli obecni tylko oni i świadkowie: Bogna Sworowska i Przemysław Gintrowski. Rzadko pojawiają się na salonach, prasa plotkarska o nich nie pisze, bo nie wikłają się w skandale.

 

Advertisement

Granie nie jest najważniejsze

 

Aktorem został, bo myślał, że to łatwy zawód. Krakowską PWST wybrał dlatego, że chciał studiować jak najdalej od domu. Wychował się w Toruniu, ale krążył między tym miastem a Bydgoszczą, gdzie mieszkali jego dziadkowie. Jego mama, profesor Alina Linda była polonistką, pracownikiem uniwersyteckim. Dużo pracowała, musiała utrzymać dom, bo ojciec Bogusława, odszedł i założył nową rodzinę. Linda mieszkał trochę z matką, trochę z dziadkami. Kiedy po szkole średniej trafił do Krakowa, był zachwycony. Inny klimat. Mnóstwo knajp, imprezy, alkohol i dużo dziewczyn.

Gorzej szło mu z aktorstwem. Wstydził się grać. „Po pierwszym roku zaproponowano mi rolę Cherubina w „Weselu Figara” w Teatrze Słowackiego. Miałem tam śpiewać i grać… Patrzę, oni coś tam opowiadają na tej scenie, grają, udają, a ja doznałem takiego dojmującego uczucia zażenowania, wstydu i braku umiejętności. Kompletnego braku wiary w siebie. Pamiętam, że z tego wstydu zawędrowałem pod łóżko grającej hrabinę Marii Nowotarskiej i nie chciałem spod niego wyjść. I mnie wyrzucili” – wspominał Linda w książce „Zły chłopiec”. Te niepowodzenia go zmotywowały. Zawziął się i postanowił być coraz lepszy. Efekt był taki, że po dyplomie dostał angaż do Teatru Starego. Najlepszy teatr w Polsce. Wybitni reżyserzy, rewelacyjne przedstawienia. Myślał, że złapał Pana Boga za nogi. Na początek miał zagrać Raskolnikowa w „Zbrodni i karze” w reżyserii Konrada Swinarskiego, ale Swinarski zginął w wypadku lotniczym. Linda dowiedział się o tym pierwszego dnia pracy w Teatrze Starym. Niedługo później dowiedział się, że nie zagra Raskonikowa. Nowy reżyser postawił bowiem na starszych i doświadczonych aktorów, a Linda dostał… halabardę. Trzymał ją przez kolejne dwa lata, bo propozycji większych ról nie dostawał.

Wtedy postanowił, że jeśli do trzydziestki nie uda mu się zrobić kariery, rzuci aktorstwo. Żeby mieć plan B, zaczął zaocznie studiować reżyserię. Po dwóch latach dostał propozycję przejścia do Teatru Polskiego we Wrocławiu. Tam zaczął grać główne role. Robił to po swojemu, wbrew temu, czego uczono go na studiach, ale jego drażniła teatralna sztuczność. Na przedstawienia z jego udziałem chodziły tłumy. Kiedyś specjalnie po to, żeby go obejrzeć, do Wrocławia przyjechali Andrzej Wajda i Agnieszka Holland. Byli zachwyceni. Przyszli za kulisy, żeby osobiście poznać młodego aktora. Potem u Holland i Wajdy wystąpił wiele razy, pracował też m.in. z Krzysztofem Kieślowskim, Januszem Zaorskim, Jackiem Bromskim, Janem Jakubem Kolskim i Władysławem Pasikowskim. Może zrobiłby karierę zagranicą, gdyby urodził się dziesięć lat później. W 1983 roku miał zagrać realizowanym w RFN filmie Wajdy „Miłość w Niemczech” z Meryl Streep. Od ubeków usłyszał, że dostanie paszport, jeśli będzie donosił. Odmówił, więc nie mógł wyjechać. Miał też propozycję występu w australijskim serialu, ale nic z tego nie wyszło. Powód był prozaiczny. Kiedy trzeba było ustalić szczegóły, jego agentka nie mogła się z nim skontaktować, bo Linda… nie miał telefonu. A potem to już mu specjalnie nie zależało. Nie tylko na rolach za granicą, na tych w polskich filmach też. Jak sam kiedyś przyznał, granie nigdy nie było dla niego wszystkim.

Advertisement

 

Przeterminowany macho

 

W ostatnich latach żadna z ról Lindy nie wywołała takiej dyskusji, jak jego słowa, które padły rok temu na festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Pytany o kwestie równości w świecie filmu, nie gryzł się w język. „Sądzę, że to totalna głupota. To jest coś takiego jak w Stanach Zjednoczonych, że przy Oscarze muszą być nominacje dla kobiet i muszą być nominacje dla Murzynów, czarnych, czy ch***, nie wiem, jak tam się ich nazywa, nie wiem, jak poprawnie mówić. Dlaczego? Wolność polega na tym, że nie musimy wymuszać, żeby jakaś kobieta musiała być na liście nominowanych”. Wypowiedź wywołała burzę, aktor został nazwany mizoginem, który „zatrząsnął się klatce filmowej +Psów+ lat 90., z przeterminowaną machowską wyższością wobec kobiet i mniejszości”, a jedna z czołowych polskich feministek rzuciła ironicznie „Boguś, co ty wiesz o kobietach?”. Od tamtej pory Linda publicznie nie zabiera głosu. Może doszedł do wniosku, że tak jak nie musi grać, to nie musi też brać udziału w dyskusjach o poglądach. Bo dla niego od grania i gadania ciekawsze jest życie. (PAP Life)

 

Advertisement

autor: Izabela Komendołowicz-Lemańska

Continue Reading
Advertisement
Click to comment

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Lifestyle

Zobacz kto dostał Oscara 2024

Published

on

By

fot. PAP

“Oppenheimer” Christophera Nolana otrzymał w nocy z niedzieli na poniedziałek siedem Oscarów, m.in. za najlepszy film i reżyserię. Dwie nagrody przypadły brytyjsko-polsko-amerykańskiej koprodukcji “Strefa interesów” Jonathana Glazera. Poruszającym momentem gali było przyznanie statuetki za dokument “20 dniom w Mariupolu” Mstyslava Chernova.

Jednym z najbardziej poruszających momentów 96. gali oscarowej było przyznanie statuetki za najlepszy dokument twórcom “20 dni w Mariupolu”. “To pierwszy Oscar w historii Ukrainy” – zwrócił uwagę reżyser i scenarzysta Mstyslav Chernov. “Jestem zaszczycony, ale zapewne będę pierwszym reżyserem stojącym na tej scenie, który powie, że chciałby nigdy nie nakręcić tego filmu. Chciałbym, żeby Rosja nigdy nie zaatakowała Ukrainy i nie okupowała naszych miast. Oddałbym całe to uznanie, jakiego doświadczam, byleby Rosja nie zabijała dziesiątek tysięcy Ukraińców. Chcę, żeby uwolnili wszystkich zakładników, żołnierzy broniących swego kraju oraz cywili siedzących w więzieniach. Ale nie zmienię historii. Nie zmienię przeszłości” – zaznaczył. I zwrócił się do zebranych:

-Jesteście najbardziej utalentowanymi ludźmi na świecie. Możecie zadbać o to, żeby historię opowiadano jak należy i prawda zwyciężyła. I żeby mieszkańcy Mariupolu i ci, co oddali swe życie, nigdy nie zostali zapomnieni. Bo kino tworzy wspomnienia, a wspomnienia tworzą historię – zakończył słowami, które będą cytowane długo po tym, jak opadnie blichtr oscarowej nocy.

 

Zgodnie z przewidywaniami krytyków najwięcej nagród trafiło do “Oppenheimera” Christophera Nolana. Opowieść o “ojcu bomby atomowej”, fizyku Robercie Oppenheimerze doceniono siedmioma statuetkami, w tym za najlepszy film i reżyserię. “Tylu ludzi wyniosło mnie na te szczyty, na tę scenę” – zaczął Nolan, dziękując współtwórcom obrazu. “Nie ma słów, by opisać waszą pracę. Podróż z kinem trwa dopiero sto lat. Ale wiele dla mnie znaczy, że mogę być istotną częścią tej podróży” – zapewnił.

Advertisement

 

Tytułowa rola w jego filmie zapewniła Oscara Cillianowi Murphy’emu, który od momentu ogłoszenia nominacji był jedynym faworytem. “To była wspaniała podróż. Przez ostatnich dwadzieścia lat nie doświadczyłem czegoś podobnego” – stwierdził aktor. “Jestem dziś bardzo dumnym Irlandczykiem” – podkreślił i zadedykował Oscara “tym, którzy walczą o pokój na całym świecie”.

 

Niespodzianką nie była także nagroda za najlepszą rolę drugoplanową dla Roberta Downeya Jr. “Dziękuję mojemu okropnemu dzieciństwu i Akademii. W tej kolejności” – podkreślił aktor, dla którego jest to pierwszy Oscar w karierze. “Dziękuję mojemu weterynarzowi, czyli mojej żonie Susan. Znalazła mnie, kiedy byłem zagubionym zwierzątkiem i sprawiła, że wróciłem do życia. Potrzebowałem tej pracy bardziej niż ona mnie. Wiedział o tym Chris Nolan” – mówił Downey Jr., kłaniając się całej obsadzie “Oppenheimera”. “Oppenheimer” triumfował ponadto w kategoriach najlepsza muzyka (Ludwig Göransson), zdjęcia (Hoyte Van Hoytema) i montaż (Jennifer Lame).

Advertisement

 

Cztery statuetki – dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej (Emma Stone), za kostiumy (Holly Waddington), scenografię (James Price i Shona Heath) oraz charakteryzację i fryzury (Nadia Stacey, Mark Coulier i Josh Weston) – przypadły “Biednym istotom” Yorgosa Lanthimosa.

Zrealizowana w koprodukcji brytyjsko-polsko-amerykańskiej “Strefa interesów” Jonathana Glazera pięć nominacji zamieniła na dwie statuetki – za najlepszy dźwięk (Tarn Willers i Johnnie Burn) oraz pełnometrażowy film międzynarodowy. Reżyser zaczął przemowę od podziękowań dla producentów, w tym Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, oraz Muzeum w Auschwitz za to, że okazało zaufanie ekipie. “+Strefa interesów+ pokazuje, dokąd prowadzi dehumanizacja i jak przeszłość odbija się w teraźniejszości” – wskazywał twórca. “Trwają okupacje, konflikty, ginie w nich tylu niewinnych ludzi – w Izraelu, w Gazie. To wszystko są ofiary tej właśnie dehumanizacji. Jak postawić temu opór?” – pytał Glazer.

 

Advertisement

W kategorii najlepsza aktorka drugoplanowa bezkonkurencyjna okazała się Da’Vine Joy Randolph. Aktorka wystąpiła u boku również nominowanego Paula Giamattiego w “Przesileniu zimowym” Alexandra Payne’a. Zagrała kucharkę, która zostaje na święta Bożego Narodzenia w ekskluzywnej szkole dla chłopców – kobietę, która wciąż opłakuje zmarłego na wojnie syna i próbuje ułożyć sobie życie na nowo.

 

Publiczność w Los Angeles zgotowała Randolph długą stojącą owację. “To takie dobre uczucie” – mówiła wzruszona aktorka, odbierając nagrodę.

-Nie sądziłam, że tak się potoczy moja kariera. Zaczynałam jako piosenkarka i matka powiedziała mi, żebym szła do teatru, bo to coś dla mnie. Dziękuję matce i wszystkim, których spotkałam na swojej drodze. Od zawsze chciałam być inna, a teraz zrozumiałam, że wystarczy być sobą. Byłam jedyną czarną dziewczyną w klasie i dlatego dziękuję osobie, która powiedziała, że mam w sobie to coś. Dzięki tobie mogłam iść swoją ścieżką – dodała, nie powstrzymując łez.

 

Advertisement

Za najlepszy scenariusz adaptowany Amerykańska Akademia Filmowa wyróżniła Corda Jeffersona za “Amerykańską fikcję”. W kategorii scenariusz oryginalny uhonorowano Justine Triet i Arthura Harariego za “Anatomię upadku”. “Ta nagroda pozwoli mi lepiej przetrwać kryzys wieku średniego” – żartowała francuska reżyserka, wspominając trudne początki pracy nad filmem, które przypadły na czas pandemicznego lockdownu. “Anatomia upadku” – nieoczywisty dramat sądowy i historia kryzysu małżeńskiego zarazem – jest jednym z najczęściej wyróżnianych obrazów ostatnich miesięcy. W maju zdobyła canneńską Złotą Palmę.

 

Najlepszym krótkometrażowym dokumentem został “Ostatni warsztat” Bena Proudfoota i Krisa Bowersa.

 

Advertisement

Statuetkę za najlepszy pełnometrażowy film animowany przyznano “Chłopcu i czapli” Hayao Miyazakiego, a za krótkometrażowy film animowany – “War Is Over! Inspired by the Music of John and Yoko” Dave’a Mullinsa i Brada Bookera. Oscar za efekty specjalne powędrował do Takashiego Yamazakiego, Kiyoko Shibuyi, Masakiego Takahashiego i Tatsujiego Nojimy (“Godzilla Minus One“).

 

Najlepszym krótkometrażowym filmem aktorskim okrzyknięto “Zdumiewającą historię Henry’ego Sugara” Wesa Andersona, a najlepszą piosenką – “What Was I Made For?” Billie Eilish i Finneasa O’Connella z filmu “Barbie”.

 

Advertisement

Tradycyjnie w trakcie uroczystości wspominano ludzi kina, którzy odeszli w ciągu ostatnich miesięcy, wśród nich Robbiego Robertsona, Williama Friedkina, Jane Birkin, Matthew Perry’ego, Johna Baileya, Tinę Turner, Normana Jewisona, Ryuichiego Sakamoto, Toma Wilkinsona, Piper Laurie, Richarda Roundtree i Ryana O’Neala. (PAP)

Continue Reading

Lifestyle

Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik – sekrety aktorskiego duetu z trylogii „Rojst”

Published

on

By

fot. PAP

Między nimi jest 40 lat różnicy wieku, ale obaj są zaliczani do najlepszych polskich aktorów. W trylogii „Rojsta” wcielili w role dwóch dziennikarzy: starszego, już trochę wypalonego i młodego, ambitnego, próbującego robić karierę w gazecie. Stworzyli postaci, które pokochali widzowie „Rojsta”. Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik w rozmowie dla PAP Life opowiadają, dlaczego przyjęli propozycje Jana Holoubka, żeby zagrać w jego serialu, czego się o sobie nawzajem nauczyli i dlaczego żałują się, że “Rojst” się skończył.

 

Trzecią i ostatnią cześć „Rojsta” – „Rojst Millenium” można oglądać od 28 lutego na Netfliksie.

PAP Life: Co takiego zaciekawiło was w scenariuszu „Rojsta”, że kilka lat temu zdecydowaliście się zagrać w serialu, który reżyserował debiutant?

Advertisement

 

 

Andrzej Seweryn: Mnie uwiodła rola Witolda Wanycza. W pierwszej serii postać Wanycza jest młodsza niż ja i to też mi sprawiło przyjemność. Widziałem w tym szansę na pokazanie innej mojej aktorskiej twarzy niż dotąd znana. I byłem oczarowany osobą reżysera, Jana Holoubka, którego znałem z filmu, który nakręcił – rozmowy Tadeusza Konwickiego z Gustawem Holoubkiem („Słońce i cień”, 2007 – red.). Te dwie osoby były bardzo ważne w moim życiu – aktorskim, obywatelskim, moralnym i ten film bardzo mi się podobał.

 

Advertisement

 

Dawid Ogrodnik: Bardzo dobrze pamiętam moje pierwsze spotkanie z Jankiem przy pizzy na Mokotowie, kiedy przyniósł mi scenariusz i prosił, żebym go chociaż przeczytał. Oczywiście teraz żartuję. Wszystko, co potem się wydarzyło, przerosło moje najśmielsze oczekiwania, więc dziś trudno mi powiedzieć, czy na początku urzekł mnie scenariusz, ponieważ tak naprawdę był to etap pracy nad nim. Janek był bardzo otwarty na różne pomysły. Chciał, żeby zwracać mu uwagę na to, co jest do poprawienia, czy widzę jakieś luki, co bym chciał wprowadzić. Natomiast nie ukrywam, że podczas tego pierwszego spotkania byłem zachwycony jego osobowością, inteligencją, sposobem opowiadania, w jaki sposób chciałby otworzyć tę historię, montować struktury filmu, napięcia. W „Rojście” bardzo mi się podobał swoisty rodzaj niepisanego paktu między starszym, już trochę wypalonym zawodowo dziennikarzem, a młodym, ambitnym, próbującym robić karierę w gazecie. Ta relacja wydawała mi się szalenie intrygująca, sam mam bardzo duży szacunek do starszych osób i lubię z nimi przebywać, korzystać z ich mądrości. Kiedy potem dowiedziałem się, że tego starszego będzie grał Andrzej Seweryn, bardzo się ucieszyłem. Pamiętam, jak oszalałem z radości, gdy Andrzej pierwszy raz w serialu założył adidasy. Powiedziałem wtedy do Janka: „Zostawcie te adidasy! Zobacz, jak Andrzej kombinuje, szuka jak my wszyscy – może tak, może inaczej”.

 

 

Advertisement

PAP Life: Redaktor Wanycz, który planuje wyjazd na Zachód, chodzi ubrany w charakterystycznej, militarnej kurtce. W prowincjalnym miasteczku sprawia wrażenie outsidera.

 

 

A.S.: To amerykańska kurtka wojskowa, z naszywkami US Army, którą nosiłem w latach 60., 70., nawet 80. w Paryżu. W Polsce, w środowisku artystycznym była bardzo modna, ale w Paryżu nosić kurtkę amerykańskiego żołnierza w kręgach teatralnych czy filmowych, które były trochę antyamerykańskie, pacyfistyczne, to był skandal. Nie pamiętam, czyj to był pomysł z tą kurtką, ale naprawdę to tworzyło rolę. Albo fryzura Dawida Ogrodnika w „Rojście”. To jest rozkoszne, jak to buduje postać Zarzyckiego.

Advertisement

 

 

PAP Life: To niesamowite, że ubranie, buty, fryzura sprawiają, że aktor zaczyna inaczej się poruszać, inaczej mówić.

 

Advertisement

 

D.O.: Nawet teraz, jak o tym opowiadam, wszystkie włosy na rękach mi stoją. Kiedy Andrzej założył te adidasy, to było coś niezwykłego – spojrzałem na niego, jak on się zaczął poruszać, jak zaczął szybciej w tych butach chodzić. Pomyślałem wtedy, że wygląda tak, jakby był moim 40-letnim kumplem. Po prostu Andrzej był fascynujący, magnetyczny, jakiś taki bardzo precyzyjny, chociaż jest aktorem bardzo precyzyjnym. Ale przez te adidasy zyskał coś więcej. Chciałem z nim przebywać, chciałem z nim dialogować, chciałem improwizować.

 

 

Advertisement

A.S.: To jest bardzo ciekawe, co teraz mówi Dawid. Dlatego że oczywiście widziałem wcześniejsze jego prace na ekranie. Zawsze podkreślam mój podziw i adorację dla niego, ale nie wiedziałem, jakim jest kolegą na planie. I być może taki szczegół, o którym wspomina Dawid, spowodował, że między nami naprawdę nie było relacji, której podstawą była różnica wieku. Myśmy po prostu byli partnerami dla siebie, żartowali, kpili, proponowali, wykonywali – jak trzeba było, nawet 10 razy, szanowali wzajemnie swoją wrażliwość.

 

 

PAP Life: Witold Wanycz jest mentorem dla Piotra Zarzyckiego, ale też się od niego uczy. Jeden dla drugiego jest inspiracją. W relacji między wami jest podobnie?

Advertisement

 

 

D.O.: Kiedyś Andrzej powiedział, że uczymy się od siebie i byłbym hipokrytą, gdybym temu zaprzeczył. Myślę, że wspólnie dawaliśmy z siebie więcej niż mogliśmy dać z osobna. To zabawne, ale wiem, że ludzie za nami tęsknią. To znaczy tęsknią za Piotrem Zarzyckim i Wanyczem, bo przecież nie znają nas prywatnie. Ale w zbiorowej świadomości widza przez ten serial staliśmy się duetem nierozdzielnym. Nie postrzegam siebie w tym serialu przez pryzmat mojej roli, tylko poprzez naszą współpracę. To też jest dla mnie coś nowego, co mi się pierwszy raz w życiu wydarzyło.

 

Advertisement

 

PAP Life: Czy w duecie weszliście na wyższy poziom aktorstwa?

 

 

Advertisement

A.S.: Kto wie, czy nie jest coś takiego? Pamiętam, że przy „Ostatniej rodzinie” szanowano rolę Dawida, szanowano rolę Oli Koniecznej, szanowano moją, ale Onet przyznał również nagrodę całej trójce. Moim zdaniem był to dowód zrozumienia naszej pracy, ponieważ każdy z nas wpływa na partnera. I to w tamtym przypadku było oczywiste, więc jestem przekonany, że w „Rojście” jest tak samo.

 

 

PAP Life: Dawidzie, przed wejściem na plan „Rojsta” odbyłeś staż w redakcji dziennika „Rzeczpospolita”. To był twój pomysł?

Advertisement

 

 

D.O.: Powiedziałem Jankowi (Holoubkowi), że po prostu muszę dowiedzieć się, jak kiedyś wyglądała praca dziennikarza. Miałem świadomość, że czasy się zmieniły i współczesne dziennikarstwo wygląda zupełnie inaczej, a ja chciałem oddać ducha tamtych czasów. W „Rzeczpospolitej” wtedy jeszcze pracowali dziennikarze, którzy pamiętali realia z lat 80. Była m.in. 80-letnia dziennikarka, która pracowała jeszcze w starym stylu. Kiedyś inni dziennikarze zawołali mnie: „Zobacz, ona wycina, przekłada i nakleja na kartkę i robi okładkę, która dziś powstaje komputerowo. Ale ona robi to tak, jak dawniej”. To odkrywanie przeszłości krok po kroku miało niesłychany urok, zakochałem się w tym. Natomiast w drugiej serii „Rojsta”, kiedy przewodziłem redakcji, zobaczyłem, jak ciężko jest wpływać na innych, wymagać od nich, motywować. To w ogóle jest temat dzisiejszych czasów: jak to robić, żeby z jednej strony było to skuteczne, a z drugiej nie było opresyjne. Przyznam, że tego nie wiem, bo na przykład mnie od małego motywowała twarda ręka. Nie mówię, że ona była mobbingująca, absolutnie nie o to chodzi. Tylko jednak, jak ktoś twardo stawiał mi wymagania, mówił: „Będzie tak albo tak. Jeżeli nadal będziesz to źle robił, to żegnamy się z pracą”. To wtedy rozumiałem słowo „odpowiedzialność”, które dzisiaj moim zdaniem bardzo straciło na wartości. Czyli wiedziałem, że jak nie będę ćwiczył, to nie osiągnę sukcesu, jak się nie przygotuję, to nie dostanę się do szkoły. Rozumiałem, że to zależy ode mnie.

 

Advertisement

 

PAP Life: Czy zawód dziennikarza ma coś wspólnego z zawodem aktora?

 

 

Advertisement

D.O.: Trochę tak. Jeżeli chce się te zawody rzetelnie wykonywać, ważny jest proces researchu, dowiadywania się, poszukiwania, podchodzenie z pokorą do tematu, którego się nie zna. Myślę, że gdybym nie był aktorem, to spokojnie mógłbym rozważyć zawód dziennikarza. Szperanie sprawia mi chyba największą satysfakcję, chociaż ostatnio też pisanie. Myślę, że dziennikarz i aktor mają ten element rozwoju, który mnie interesuje.

 

 

A.S.: Kiedy tak słucham Dawida i obserwuję świat, to chyba rzeczywiście bardzo bym chciał być dziennikarzem. Musiałbym tylko pracować nad wykształceniem, ale to fantastyczna praca. Przecież wy jesteście władzą. Po 15 października umieściłem na swoim Instagramie podziękowanie dla wszystkich polskich dziennikarzy, którzy walczyli, nie poddawali się. Niektórzy w imię prawdy naprawdę cierpieli. Proszę pomyśleć o dziennikarzach z tych prowincjonalnych gazet, którym przez ostatnie osiem lat naprawdę nie było łatwo.

Advertisement

 

 

D.O.: Jest jeszcze takie dziennikarstwo, jakie na przykład robi Wojtek Bojanowski (autor reportaży i filmów dokumentalnych, zajmuje się tematyką zagraniczną i dziennikarstwem śledczym – red.), którego szalenie podziwiam za odwagę. Chciałem to wspomnieć, żeby oddać takim dziennikarzom szacunek.

 

Advertisement

 

PAP Life: Trylogia „Rojst” to podróż w czasie przez lata 60., 80., 90., kończąc na millenium. Czym dla was była ta podróż?

 

 

Advertisement

A.S.: Oczywiście wiązała się z różnymi osobistymi wspomnieniami. Ale przychodzi mi jeszcze jedna refleksja. Wszyscy młodzi zawsze myślą, że czas się nie liczy, życie do nich należy, że trzeba tu i teraz. Czas się bardzo liczy. Myślę, że im wcześniej młodzi będą wiedzieli o tym, że przemijają, tym lepiej dla nich. Wszystko przemija i czas płynie równo dla wszystkich. To jest sprawiedliwe. Tak jak i śmierć jest sprawiedliwa. Po prostu nie da się jej uniknąć.

 

 

D.O.: My, jako aktorzy jesteśmy zapraszani do różnych podróży: do czasu wojny, PRL -u i tak dalej. Bardzo mocno uzmysłowił mi to film „Na Zachodzie bez zmian”. Mogą się zmieniać okoliczności, kolory, barwy, przedmioty i tak dalej. Ale my to odbieramy przez człowieka. Ten dialog z drugą osobą jest tym, co jest najistotniejsze w naszym zawodzie.

Advertisement

 

 

A.S.: To, co mówisz, jest mi bardzo bliskie. Teraz nie chcę nowego tematu wywoływać, ale jednak staje przed nami sprawa sztucznej inteligencji. Uczestniczyłem kiedyś w takiej debacie na ten temat i profesor, która się tym zajmuje, mówi: „Spotkałam się ostatnio z moim awatarem w Amsterdamie”. Rozumiecie?

 

Advertisement

 

D.O.: Ale z drugiej strony są takie wystąpienia, jak Helen Mirren przy odbieraniu nagrody za całokształt, że żadna sztuczna inteligencja ci takiej przemowy nie napisze. Nawet jakby to było najwspanialej napisane. Sztuczna inteligencja nie przeżyje życia. Ale nie wiem, czy ci tego życia kiedyś nie zabierze.

 

 

Advertisement

PAP Life: Wracając do „Rojsta”. Jaką wartością była dla was ta przygoda filmowa?

 

 

D.O.: Była życiem. Byłbym ignorantem, gdybym wymienił tak naprawdę kogokolwiek czy cokolwiek. Dlatego jest mi ciężko to zostawiać, bo uzmysłowiłem sobie, że to jest koniec. Zamknął się ten etap we mnie i już bardzo za nim tęsknię, szanuję i doceniam. Ta praca połączyła nas na wiele lat. Kiedy kończyła się pierwsza czy druga seria, myślałem: „Dobra, ale już Bajon (Kasper Bajon, współscenarzysta – red.) pisze z Jankiem kolejną część, miną dwa, trzy lata i znowu będziemy na tej samej fali. A teraz jadę samochodem i myślę: „Nie ma tej fali, to już jest brzeg”.

Advertisement

 

 

A.S.: To jest mi bardzo bliskie. Wiem, że to koniec, ale chciałbym, żeby jeszcze trwało. Druga sprawa: ten serial wprowadził mnie intensywniej w świat seriali. „Rojst” był ważny w mojej drodze artystycznej. A trzecia rzecz, uzmysłowił mi, w jakim sam jestem wieku sam i że o tym wszystkim już myślę jak o dalekiej przeszłości. A czwarta – najważniejsza – już tęsknię za Dawidem. I teraz właśnie deklaruję, że chciałbym się z nim ponownie spotkać na planie, i szukać, kombinować, znów coś wymyślać. (PAP Life)

 

Advertisement

 

Rozmawiała Iza Komendołowicz

 

 

Advertisement

ikl/ag/

 

 

Andrzej Seweryn uznawany za jednego z najwybitniejszych polskich aktorów dramatycznych, reżyser teatralny, od 2011 dyrektor naczelny Teatru Polskiego w Warszawie. Debiutował w 1968 roku w teatrze, wystąpił w wielu filmach Andrzeja Wajdy („Ziemia obiecana”, „Dyrygent”, „Pan Tadeusz”, „Zemsta”), grał także m.in. u Agnieszki Holland, Stevena Spielberga, Jerzego Hoffmana i Jacka Bromskiego. W 1980 roku wyjechał do Francji, gdzie pozostał w związku z wprowadzeniem stanu wojennego, zaangażowany jako trzeci cudzoziemiec w historii teatru francuskiego do jednego z najbardziej prestiżowych teatrów na świecie Comedie-Francaise, gdzie stworzył wiele wybitnych kreacji. Na stałe do Polski powrócił w 2010 roku. Jest laureatem wielu nagród i wyróżnień.

Advertisement

 

 

Dawid Ogrodnik – urodził się w 1986 roku w Wągrowcu, ukończył krakowską PWST w 2012 roku. Dwukrotny laureat nagrody za główną rolę męską na Festiwalu w Gdyni („Cicha noc”, „Ikar. Legenda Mietka Kosza”) i dwukrotny laureat za drugoplanową rolę męską („Jesteś Bogiem”, „Obietnica”), oraz dwukrotny laureat Polskiej Nagrody Filmowej „Orzeł” i Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego. Niezapomniane kreacje stworzył w filmach „Chce się żyć”, „Ostatnia rodzina”, „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” i „Johnny”.

Advertisement
Continue Reading

Advertisement
Advertisement